latarni, drgające, oślepiało nas, nikt nie mówił, można było słyszeć krótkie przyspieszone oddechy.
— Cicho! zawołała jakaś młoda dziewczyna, i zatrzymała się. Poszliśmy wszyscy za jej przykładem, bo słyszeliśmy już wyraźnie donośny płacz dzieci, które czas dłuższy były same, nikt ich nie słyszał i naraz nadchodziła pomoc.
— O mój Boże! — zawołał jakiś starszy człowiek, który zdawał się płacz ten rozumieć.
Szliśmy dalej, już cokolwiek uspokojeni. Przeszliśmy staw, i kawał lasu, gdzie drzewa stanowiły równą aleję.
Płacz stawał się coraz wyraźniejszy, a w końcu już usłyszeliśmy zmieszane z nim głosy pieszczotliwe.
Były to głosy matki i ojca. Oni dotarli pierwsi.
Gdyśmy byli już na miejscu, dostrzegliśmy dwie czarne postacie: oboje rodzice klęczeli, przed dziećmi, tuląc je do swego łona.
Po za niemi leżała cała olbrzymia biała masa, na której chłopcy szukali schronienia. Gdyśmy się zbliżyli z latarniami, przekonaliśmy się, że dzieci wyglądają okropnie, całe sine, z opuchniętemi rączkami, i twarzami. Na pieszczoty rodziców nie odpowiadały wcale, tylko płakały i płakały. Wzruszenie panowało ogólne. Wszyscy prawie, nie wyłączając mnie, płakali i zawodzili.
Atlung wstał pierwszy i wziął starszego chłopca na rękę, żona zaś mołdszego, nie pozwalając się w tem nikomu wyręczyć; i obsypując dziecko pieszczotami. Potykała się kilkakrotnie, upadła w końcu, lecz żadnej pomocy przyjąć nie chciała. I spojrzała w niebo, jakgdyby chcąc zapytać, jakże się to wszystko stać mogło. Stina podniosła dziecko, ktoś inny jej wstać pomógł; chłopiec zaczął znów matki wzywać, lecz mąż
Strona:Pył (opowiadanie norweskie) 031.jpg
Ta strona została uwierzytelniona.