MATKO, powraca mi dzisiaj na myśl cynobrowy znak[1], na przedziale twych włosów, owa sari[2], z szerokim czerwonym szlakiem, jaką zwykła byłaś nosić i te przedziwne twoje oczy, pełne głębi i spokoju. Zjawiły się na początku pielgrzymki mego życia, niby
pierwsza smuga świtu, dając mi złotą pieczę, iżby mnie wiodła na mej drodze.
Niebo, co światłem nas darzy, jest błękitne; twarz mojej matki była ciemna, lecz bił od niej blask świętości, a jej uroda zawstydzała wszelką próżność krasawic.
Wszyscy mi mówią, iż jestem do matki podobna. W dzieciństwie nieraz mnie to drażniło. Gniewałam się na moje odbicie w zwierciadle. Uważałam, iż to niesprawiedliwość Boga zasnuła wkrąg moje członki — że moje ciemne lice nie było mem prawnem dziedzictwem, lecz dostało mi się przez jakieś nieporozumienie. Na całą pociechę zostawało mi jedynie prosić Boga, abym