czytając o tem, co się działo u naszych nieszczęsnych sąsiadów za owych dni, kiedym w r. 1918 w starym, złoconym Kijowie wiódł przez długie dni pogodny dyskurs ze śmiercią na temat: jak umrzeć najwygodniej i bez bólu?
Nie należy tedy straszyć raz jeszcze spokojnych ludzi i nie należy psuć zdrowych nerwów.
Pismo niniejsze jest raczej prywatną relacją dla przyjaciół, którzy mają dobroltliwą manję zdumiewania się przy spotkaniu, że jeszcze żyję, że mi nie brak choćby jednej ręki lub nogi, jakiejś wreszcie drobnej oznaki burzliwych przejść, chociażby wybitych kilku zębów, lub takiej drobnostki, jak jedno oko. Dobrze jest też czasem pomyśleć o tem, co było, i przyjrzeć się temu, co się znalazło po powrocie, co właśnie uczynić zamierzam, okpiwszy śmierć i jeszcze serdeczniej ukochawszy życie, chociażby tak dychawiczne, jak to, co się snuje po Warszawie w kamedulskich trepkach i w braku lepszego pokarmu zjada własną wątrobę.
Należy przy tej sposobności zachować grecką pogodę umysłu i rozważać miłosny do Warszawy stosunek z jesiennym, łagodnym, cichym spokojem, na wszelki wypadek bez uprzedzeń, starając się dokładnie pojąć chimeryczne sentymenty Warszawy, która wie o tem,