Strona:Radosne i smutne.djvu/123

Ta strona została przepisana.
— 119 —



wioskę popędzono z furmankami; każdemu zabrano najlepszy wóz i konie, ich zaś samych goniono jako woźniców, żywiąc strasznie, grożąc kulą za każdą próbę ucieczki. Temu udało się uciec, zostawił konie i klucząc lasami, dotarł do swoich stron, przerażony i szczęśliwy równocześnie.
— Jakież to ich wojsko? — pytamy.
— To nie wojsko, — powiada, — to zwyczajna hadra, taka litwa, psia ich mać, że aż dziwne, skąd ducha mają.
Pewnie musi to być jakieś niesłychane drańcie, określone przez „hadrę“, a szczególnie przez tę „litwę“. Takiego epitetu jeszcze nigdy nie słyszałem, ale musi w tem tkwić jakiś bezmiar pogardy.
Opowiada nam potem, jak napotkał bolszewickiego oficera Polaka, z którym po polsku rozmawiał.
— A cóż ten złodziej, naprawdę Polak?
— Prawdziwy. Gadał, że rodzinę w Warszawie ma, a jak teraz wejdzie do Warszawy, to już się nie ruszy, bo ma dosyć wojny.
Nie znał nazwiska tego „warszawiaka“, które musi być zapewne bardzo dźwięczne.
Nerwowo, z przejęciem, wszyscy naraz,