bijać? A ci ludzie, co rozkazują mocy i śmierci, spokojni i cierpliwi: ważą wszystko, wszystko obejrzą, sto razy zmarszczą czoło i oczy przymkną po sto razy, zanim jedno jakieś żelazne wypowiedzą słowo, co wpada w aparat, jak ognista kula i rwie błyskawicą przed siebie. O, jak cudownie pięknie jest w tej kuźni wojny! Milczący podziw każe się mimowoli prostować na „baczność“ przed każdym z tych ludzi, którzy nie wiedzą o całym świecie, nie śpią i nie jedzą, tylko dusze swoje młode, jak łuki napiąwszy, patrzą ostrym wzrokiem gdzieś przed siebie, gdzie się dokonywa jakieś krwawe, ogromne dzieło, jakiś wielki cud, co jak kwiat wyrasta z rozgorzałego serca, napełnionego otuchą, nadzieją i wiarą. Nikt tu nie próżnuje, nikt o nic nie dba, tylko o rozkaz, to wielkie, święte słowo, tak mało w Polsce znane.
Wreszcie króciutki moment odpoczynku, zanim ruszą znów dalej orłowym swoim szlakiem. W grupie oficerów znajduję kilku przyjaciół, z którymi witam się z nieśmiałem rozczuleniem. Wszyscy są na wojnie! Wszystko czarne, zakurzone, z obwiązanemi rękoma, lub z białem pasmem bandażu przez czoło i wszystko — szczęśliwe. Szczęśliwi są, bo idą naprzód. Widać to na każdej kochanej żołnierskiej gębie.