rucznik z obwiązaną ręką łowi je jakiemś innem narzędziem, patykiem, czy obsadką pióra. My siedzimy na czemś, co było łóżkiem (we dworze bardzo białym, w domu, który prawie wcale nie ucierpiał), — a panowie oficerowie, ile razy spojrzą w okno, tyle razy się śmieją. Rzecz prosta, że człowiek jest okropnie ciekawy, co wesołego może być w czterech głupich szybach.
A pan major powiada:
— Bo to, widzi pan, tu była straszna heca. Siedzieliśmy tutaj, a bolszewicy obeszli park, w którym spoczywały nasze chłopaki. Zaczęli strzelanie, a myśmy ich, ot, tu, za tem oknem, dopuścili na dwieście. kroków. Dopiero potem, uważa pan, nasze chłopaki z maszynek... To było nadzwyczajne... Boże, co się tam z nimi działo!... Ale te kluski, ścierwo, zupełnie zimne...
A i mnie się w tej chwili też zimno zrobiło. Te dwieście kroków, to w istocie obłąkanie wesołe, ale dla tych najdroższych wariatów, których niech Bóg ochrania!