marynarzowi wschodzi słońce na kochaną gębę, patrzy długo zdumionym wzrokiem, nic nie mówi i szybko odchodzi. Idzie wtedy do zgromadzenia marynarskiego któremu szeptem, mocno gestykulując, powtarza szlachetne słowa, poczem zgromadzenie orzeka, że „ten z lądu, co to zdawało się — małpa z gęby, to strasznie dobry chłop i zna się na marynarce, jak mało kto!“ Potem już patrzą na ciebie nietylko mile, ale przy spotkaniu każdy się uśmiecha, co znaczy tyle, że masz łaskę wody i choć nie marynarz, uważany jesteś przecież za człowieka. Na jednej łodzi motorowej to mi te zacne chłopaki mówili nawet: „Panie poruczniku!“, a to chyba tylko dlatego, żem, okazując niefrasobliwą beztroskę, usiadł na czemś takiem, na czem była rozlana czarna, lepka maź, jakby to zrobił każdy stary marynarz. Na wielkim okręcie nie było mazi, więc pozostałem przy dawnej szarży, co obopólnej naszej miłości nie przeszkadzało. A kiedy w jakiemś mieście po drodze przyniesiono na pokład nowe mundury marynarskie i mój znakomity przyjaciel wdział jeden na próbę — drogie chłopaki dosłownie zwarjowały z radości i podniosły go wgórę, a wrzask był taki, że dzikie kaczki gromadami uciekały z brzegów.