statki posłać na dno, a samym przedzierać się lądem ku armjom polskim. Nie wystarczyłoby dziesięciu nocy księżycowych do opowiedzenia tych krwawych zmagań na wodzie, pełnych krwi, cudów waleczności, furyj, szaleństw bohaterskich, a czasem rozpaczy. Więc patrzymy z cichym, wielkim podziwem na tę gromadkę ludzi młodych, zawziętych, szczerzących zdrowe zęby do księżyca i wspominających z namiętną lubością walkę i spragnionych jej na nowo. Z owych czasów pochodzi to ich braterstwo, bo się tu wszyscy miłują jak bracia.. Jeden drugiego ratował, jeden drugiemu ofiarował co chwilę życie w ofierze, tak sobie, poprostu, bez namysłu; każdy opowiada o bohaterskich czynach cudzych, nigdy o swoich i ta ich skromność najbardziej jest w nich ujmująca. Więc księżyc, co ich widział przy ciężkiej robocie na Pinie i na Prypeci, uśmiecha się tylko łagodnie, jakby mówił: och, pamiętam, pamiętam, chłopcy moi!
Trzeba jednak iść spać, bo pan kapitan Jarociński, strasznie kochany człowiek, ma jakieś dziwne marynarskie przesądy i uważa, że pokład wojennego statku, to nie jest klub i wskutek tego wcale łatwo znaleźć rano u drzwi kajuty „picadora“, który najuprzejmiej powie, że