Strona:Radosne i smutne.djvu/159

Ta strona została przepisana.
— 155 —



W tej chwili wylegli wszyscy na pokład i patrzą z lubością, jak poza naszym statkiem rozwinęła się w sznur flotylla, nasza, prawdziwa, najdroższa flotylla wiślana, żelazne dzieło żelaznych ludzi, umiłowane dzieło ludzi, których trzeba miłować. W początkach lipca nie było jeszcze nic. Wtedy kapitan Bohdan Jarociński otrzymał rozkaz — stworzenia flotylli wiślanej i wcale się nie zdumiał, bo tak samo przystąpiłby był do wykonania rozkazu, gdyby mu kazano uczynić pancernik z księżyca. Zakasał rękawy, on i jego oficerowie, ci drodzy oficerowie z Prypeci i z Dniepru, porwał, co porwać było można, zarekwirował, co się dało i pracując ponad siły, z tą szlachetną gorączką, którą w sobie pali każdy żołnierz polski, a marynarz szczególnie, jeśli o statek idzie, zaczął szukać, kupować, łatać, stroić, wymyślać, przerabiać, nicować i zbijać, aż zbił z żelaznych blach tę swoją flotyllę, na którą w tej chwili w porannem słońcu patrzy z takiem serdecznem rozrzewnieniem, jak ojciec na synów swoich, dzielnych i groźnych, idących do boju. I wszyscy na „Warneńczyku“ patrzą na nią bogdaj, że przez radosne łzy. Słońce, jak złoty reflektor, cisnęło na nią słup blasku, a oto polskie okręty płyną powoli tuż obok, każdy zaś