podstępem w jakąś sieć, jego, który straszliwym zygzakiem drżał żądzą śmierci w ręku jowiszowym, który przelatywał niebo obłąkaną krwawą drogą, darł chmury tak, że krew z nich tryskała, jego, który ziemię obleci dookoła w cząstce jednego mgnienia, a jeśli mu się podobało, z hukiem miliona armat ciskał się z nieba na ziemię i darł ją okropnym, złotym szponem, jakby z niej pragnął wytargać serce. A teraz karzeł mizerny, któremu on trzaskał w pył kościelne wieże, albo jego samego zabijał jednym błyskiem, schwytał go ohydną siecią rozumu, zamknął w ciasnem stalowem pudle i każe sobie służyć i gna go jednym ruchem ręki przez lądy i morza, oszalałego z trwogi i obłąkanego z rozpaczy, że mu z drogi nigdzie zboczyć nie wolno, lecz nieść poselstwo i nie uronić z niego ani słowa. Śpi teraz, zamknięty i przyczajony, aż oto przyszedł młody człowiek i położył rękę na czemś czarnem. Wściekła się w tej chwili błyskawicowa siła, syczy, jak rozdrażniony wąż i chąc odstraszyć człowieka, błyska jadowitem, zielonkawem błyskaniem, złem, zimnem i niesamowitem; chce stawiać opór i wije się wśród drutów ze straszliwą szybkością, zmienia się w ukrop błysków, w gotujący się wir malutkich piorunów, chce