w tej bitwie dziwnie szczęśliwy. Dowodzi nią pan podporucznik Karol Taube, człowiek tak spokojny, że gdyby go byli wtedy zabili, byłby to zauważył dopiero po pewnym czasie, tak bardzo mało dbał o kule, które prażyły w Wisłę, rybom na postrach. Nagle się jednak zachwiał miły pan podporucznik Taube i padł na dno łodzi. Ale, że jest to człowiek spokojny, więc za chwilę wstał, tylko trochę, jak pijany, choć na wodzie; kula ugodziła go — w lornetkę wiszącą na piersi, głupia bolszewicka kula, myśląca, że jeśli trafi w lornetkę, to wpadnie w oko. Widziałem tę lornetkę; teraz przez potargane jej i pokrzywione ścianki widać tylko ogłupiałą i zdumioną śmierć. Goniła ona tę łódź, jak wściekła, zprzodu, ztyłu i z boków, zataczała dokoła niej kręgi,
woda wyglądała pod kulami, jakby w nią bił deszcz, a ta śmieszna piętnastka, mądra i chytra jak lis, pluła przed siebie z małej armatki i wiła się wśród kul. Jej sternik, pan kapral Nowakowski, lawirował, jak dyplomata, kluczył, jak zając, świetny sternik, chytry i przytomny.
Mimo tego zaczyna już być z łodzią źle, bolszewicy się na nią uwzięli; wtem motor w niej radośnie zahuczał, bo zdala widać dwa dymki: to na pomoc płynie „Wawel“ i „Batory“. —