swoją, bez której żyć nie mogą, bo po własne serca, zestawione z ufnością na zakład powrotu i że tam, gdzie ich los polski nieszczęsny zaniósł, pracowali bez wytchnienia. Świadków stanie tylko dziesięć tysięcy, bo drugie dziesięć tysięcy umarło na wygnaniu, unosząc zapewne do grobu w lewym bucie milion, a w prawym brylanty. Rzecz jest prawdopodobna, mimo tego, że wielu chowano bez butów. Ci byli obłudni, nawet wobec grobu.
Niema takiego statystyka, któryby, żyjąc sto siedem lat, zdołał obliczyć ilość pracy polskiej na wygnaniu, ująć w jeden doniosły i wzniosły hymn rachunku, niepoliczone wysiłki jednej rwącej strugi potężnej polskiej rzeki. Kiedyś to się wszystko okaże i zdumieni ludzie dowiedzą się, że gdzieś w Charbinie, gdzie się podobno ziemia kończy, duch polski nagle poczuł się w niezmierzonej swojej mocy i zapragnął nauczać i krzepić i rzesze rozpierzchnione wiązać w jedno. Więc się najmilsi szaleńcy zebrali na naradę, która, prowadzona o tysiąc mil od Warszawy, nie była długa, lecz zwarta i owocna, i postanowili wydawać polskie pismo tam, gdzie się, jako rzekłem, ziemia kończy. I wydawali pismo, najdziwniejsze na świecie, pismo doskonałe, rozumme, w którem