wą wszyscy bez wyjątku, co pojmie każdy, kto zna głupie narowy szrapnela, który bezmyślnie, z idjotycznej uciechy chichocac, leci bez celu w stronę czarnego, nieruchomego zbiegowiska domów.
Takie właśnie oszalałe szrapnele poczęły gwizdać ponad miastem, nikt zaś nie wiedział, ani kto strzela, ani do kogo. To tylko się wiedziało, że szrapnel, prochem obżarty, jest to bydlę nierozumne, które nie pozna adresata i że uczciwe poczucie, iż się nie jest ministrem, którego chcą zabić, nic nie pomoże. Toteż na wielkie, gwarne, lubiące włóczęgę po ulicach miasto padł nagle lęk, ten najgorszy, bo bezradny i zrozpaczony, lęk, w niebogłosy wołający o pomoc, rwący pędem po ulicach, tulący się do muru, pobladły strach, patrzący oszalałym wzrokiem w czarne niebo, pod którem dzieje się coś niepojętego.
To było pewne, że ktoś nie na żarty oszalał i w ataku nagłej furii, strzela z dział; Więc i ulica wpadła w szał; pobladli ludzie poczęli gnać we wszystkie zaułki, kierując się w stronę mieszkań w tem zawodnem przekonaniu, że kto dopadnie mieszkania, ten już jest bezpieczny. Przejście przez ulicę było jednakże niełatwem, bo jeśliś już dopadł swojego zaułka, wyszcze-