Straż przysiadła w kącie w całym swoim bohaterskim składzie, do którego przyłączył się stróż kamienicy i gra wedle wszelkich reguł klubowych. Towarzystwo jest trochę mieszane, co na grę nie ma wpływu, bo obok kart leżą jak śpiące psy, browningi.
Komendant straży, który się zjawił na „inspekcję“, znalazłszy wszystko w należytym porządku, został mianowany członkiem klubu honoris causa i gra z wielkim wdziękiem. Gdyby w tej chwili zjawił się nieprzyjaciel, nicby się straszliwego stać nie mogło, nieprzyjaciel bowiem nosi zawsze karty w cholewie buta i gra bardzo wysoko, rzucając całe arkusze „kierenek“. Porozumienie nastąpiłoby w tej chwili. W rezultacie stróż, wielki majster, ograł całą straż z komendantem na czele. Zdaje mi się, że wygrał też ze dwa karabiny i trzy szable.
Sielanki te były wonczas możliwe, bowiem dobierano się dopiero do dalekich przedmieść, i jak zadzierzysta kość, dławił wróg gardziele dalekich ulic. Rano zaś znów grzmiał oblegający ze stu armat i rozbijał złocony łeb nieszczęsnego miasta. Kanonada rosła crescendo, do szczytu szaleństwa dochodziła w porze obiadowej, słabła pod wieczór; wielkim, wyjącym brytanom armatnim wtórowały wciąż małe