Strona:Radosne i smutne.djvu/47

Ta strona została przepisana.
— 43 —



powietrzem i lec na materacach w przedpokojach. Przebywanie w mieszkaniach było niemożliwe, bo onegdaj pocisk jakiś samotny, jak samotnik odyniec, stalowym ryjem rozrył ścianę naszego domu, w którym z przestrachu wyleciały z niesłychanym szklanym wrzaskiem wszystkie co do jednej szyby. Dla tego właśnie pocisku mam dziś serdeczny sentyment, mimo wybitych szyb. Był to pocisk o zacnem sercu, pocisk przyjacielski, z pozoru tylko łajdak i chamsko natarczywy, — on bowiem, krzywdy nikomu nie uczyniwszy, ostrzegł wszystkich, z hukiem zapowiedziawszy, że dom nasz, dotąd bezpieczny, przestał być bezpiecznym, że jakaś armatnia, bezzębna, z czarnem podniebieniem paszcza, skierowana jest w naszą stronę. Gdyby nie on, przysłuchiwałbym się z niebieskiej loży przez lat jakiś tysiąc, do znudzenia, rozprawom Rady miejskiej nad sprawą teatralną, a szlachetny, gościnny feljetonista jednego z pism warszawskich miałby o jedno zmartwienie mniej, że tylu Galicjan, samo licho wie, po jakiego kicha, przyjechało do stolicy.
Po tem zacnem ostrzeżeniu spaliśmy, jako naród koczowniczy, na podłodze, w przedpokojach, rano zaś na wezwanie pierwszego wystrzału, porwawszy garderobę, zbiegaliśmy