boczych, zaprzężonych w nieśpieszące się woły chłopskie. Tak grzebano swoje ofiary, wrogi bowiem rozkładały się po parkach i ogrodach. Defilowały śmiertelne te wozy długim szeregiem, czasem ich było pięćdziesiąt, a na każdym z czterech desek zbita trumna, umajona gałęzią jedliny. Czasem zmęczone, małe dziecko, co już za wozem iść nie mogło, sadzano na trumnie i tak jechało, biedactwo, przy trupie ojca, uśmiechnięte, że jedzie. Zawsze były w Kijowie takie pogrzeby; cokolwiek się działo, ktokolwiek się pobił z kimkolwiek, defilowały za dni kilka w nieskończonym szeregu owe straszne trumny, a że tam wciąż się coś działo, wciąż ktoś był niezadowolony, jedynym przemysłem tego dziwnego narodu było zbijanie trumien.
Funt chleba więcej był wart, niż ludzkie życie.
Stare dzieje, niema o czem mówić.
Godziło się jednakże obserwować powolny obłęd duszy wielkiego miasta, patalogiczne objawy niemocy, jego histerię niebohaterską i bezradność. Histeria, wszelki poryw zabijająca, miała podłoże swoje w zdenerwowaniu strasznych dni bombardowania, rosła jednak i prze-