cze w jakim cichulkim zakątku ostał się człowiek dobrej myśli i pogodnego serca.
Wtedy Blada Twarz zjawia się w mglistej chmurze oparów z zapachem siarki, zjawia się z duszą zielonego koloru, wchodzi w dom spokojnego człowieka i stąpa tak ponuro, jak ów hiszpański grand z zakładu pogrzebowego, co przychodzi zdjąć miarę z nieboszczyka. Człowiek pogodny, który marzył właśnie o tem, jak grają u Loursa w biland, otwiera szeroko ramiona i maluje zacną gębę uśmiechem, takim, jak słońce.
— Sto lat! — powiada. — Jakże tam panu przeszło bombardowanie? Gorąco było, bo gorąco, ale Pan Bóg się zlitował. Skończyło się nareszcie szczęśliwie, że upiłbym się z radości.
Blada Twarz spojrzy na niego z tą śmiertelną, zezowatą litością, z jaką człowiek zrównoważony patrzy na zawodowego wariata, i powoli, dobitnie, głosem, który z zakatarzonego dobywa się żołądka, rzeknie:
— Dziś w nocy zarżną pana...
Człowiek pogodny otwiera nagle szeroko oczy, jak literat, który znalazł tysiąc rubli, potem otwiera usta, jak karp w agonji, potem się dziko śmieje przez chwilę, jak bohater tragedji