wybiegł ściszony, lecz przejmujący głos któregoś z obrońców, któremu odpowiadać począł głos dowódcy załogi domowej, wiążąc się z tamtym w doskonały, zwarty, nieskazitelnie dramatyczny djalog, jakiego nie zdołałby tak na poczekaniu stworzyć cały warszawski Związek autorów dramatycznych.
— Jerzy! — wołał głos, lecąc wśród kul, które po stokroć przebiły nieszkodliwie serce tego szlachetnego imienia.
— Jestem! — odkrzyknął dzielny dowódca i strzelił, aby odpowiednią nadać wagę okrzykowi.
— Widzisz tego przy kulomiocie?
— Widzę! w tej chwili...
Sto kul porwało na strzępy resztę bohaterskiego zdania, z którego musiała popłynąć krew.
— Mierz dobrze! — krzyknął człowiek z mroku.
Przezacny księżyc wydobył się z pierzyny chmur i zdawało się, że silniej zabłysnął.
Wszystkie serca uderzyły mocniej, a ów Jerzy, rycerskie imię noszący, podniósł karabin, przylgnął do niego, zrósł się z nim i tak długo trwał nieruchomie, jakby zaskrzepł na mrozie.