Strona:Respha.pdf/104

Ta strona została skorygowana.

— Ostatni raz!
I zaraz się zgromił. „Tylko nie być babą“!
Ale u drzwi, na progu jeszcze się zatrzymał. Nie było tam już nikogo. Dziad znikł, jakby zmiótł go granat lub strach rozwarł pod nim ziemię.
Wyprostowany, z twarzą zwróconą ku ołtarzowi, do piersi przyciskając jakiś ztamtąd wyjęty przedmiot, zapatrzył się ksiądz w wysłaną cieniami nawę. Dwanaście lat w mury te i sprzęty wsiąkał i przepoił je sobą tak, że i one z kolei poczęły ku niemu promieniować bezwładną miłością kamieni i rzeczy. Nieme i nieruchome tchnęły teraz na odchodzącego skargą, wyrzutem, żalem. Czuł jak po taflach zimnych posadzki rozsnuwa się ich ciężka, bezwładna tęsknota, którą sam w nich wzbudził, i zbiega mu do nóg, kuli się u nich, nie daje mu poruszyć się z miejsca.
— Nie odchodź!
Zacisnął usta. Ból wyrył na jego twarzy dwie gotowe dla łez brózdy, ale na łzy nie czas był jeszcze.
Na plebanji niepokojono się. Strzały padały coraz gęściej. Mała dziewczynka, która z swą ciotką, komornicą ze wsi, tu z innymi ukryć się przybyła, ofiarowała się biedz po księdza.
— Ja najprędzej przelecę i nic mi się nie stanie i przyprowadzę go, — tłumaczyła starszym, gdy zaś nie przestawali się spierać — kto ma iść, wymknęła się sama i pobiegła.