Strona:Respha.pdf/157

Ta strona została przepisana.

się zdarzało, że z owej ciżby obcych straszaków ktoś przeszedł na drugą stronę, do nielicznych „swoich“, blizkich — takiemu z miejsca gotów byłem rzucić się na szyję, może natrętnie nawet. To natręctwo musiało chyba dziwić patrzących na mnie, bo to — albo jak kociak fuka, chowa się i ucieka, albo przylepi się jak plaster, lezie niejako ze swą miłością nieproszony. Dużo mi się faktów takich przypomina; widzę w nich wiele podobieństwa do dróg uczuciowych u zwierząt, zwłaszcza u psa i innych domowych. Nie uraża mnie ono; rozważając te podobieństwa, później znacznie doszedłem do zrozumienia psychiki zwierząt, do możności wczuwania się w nie.
Dodać muszę, że wybór ludzi, którym — jak mówię — gotów byłem na szyją się rzucić — bywał bezkrytyczny; intuicja dziecka nieraz je zawodziła, omyłki zaś nie mogły nie przynosić skutków ujemnych. W ogólności jednak — dobrych czy złych — ludzi takich było bardzo niewiele. To naturalne, bo w istocie ile dobrej woli potrzeba, cierpliwości, wyrozumienia, żeby jeża takiego czy okunia ugłaskać i do duszy mu zajrzeć, tem więcej że jakieś bezpośrednie do mnie zwrócenie się celu chybić by mogło. Rękę która by pogłaskać, cukierkiem obdarzyć i popieścić mnie chciała, pewniebym podrapał — jeśli nie ugryzł. Do przełamania lodów potrzeba było czego innego — bym na człowieka popatrzeć mógł z strony, wcale przez