Strona:Respha.pdf/160

Ta strona została przepisana.

każde pęknięcie czy uszkodzenie kory, każdy sęczek czy narośl, miejsca stoczone przez owady, odłubane dziobem dzięcioła, sączące żywicę, dotknięte jakiemś cierpieniem, rany, skaleczenia i złamania, uważałem na kierunek pochylenia drzewa, układ gałęzi, nazywałem je ramionami (i później zawsze słowa konar i ramię — mieszałem) i cały ten obraz nasycałem swemi ludzkiemi odczuciami — bólem, płaczem, uciechą, nadzieją.
W tym światku znów kierowałem się nicią sympatji i antypatji, zapewne bezkrytycznej lecz jakieś źródła mającej. Graby na końcu ogrodu, budziły we mnie nieufność i lęk; jakże mi żal tego, gdy pomyślę, że już nie żyją i że je krzywdziłem. Sympatja dla pewnej czereśni może nie była bezinteresowną, bo i owoc jej nie był mi obojętny. Lipę na górce polubiłem dla tego może, że dziwnie rosła, była niskopienna i konary jej rozdwajały się tak blizko ziemi, a gałęzie tak się ułożyły, ze to było jak schody, które same niejako podsuwały się pod stopy dziecka, pragnącego wejść na drzewo i popatrzeć w dal. Dobry to był przyjaciel, żadne drzewo tak życzliwie mnie nie przygarnęło, z żadnym nie byłem tak poufały. Pieściłem kwiaty, kochałem róże i bzy; rozmawiałem z jedną tylko tą lipą, lub całym ogrodem, gdy cichy, majowy wieczór spoił go w jedno. I dziwna rzecz — bałem się ciemnego