Strona:Respha.pdf/188

Ta strona została przepisana.

W Karolowej tkwi spokojne, niezachwiane przekonanie, że dzieci jej — za wyjątkiem porządnego Janka — są dobre i że Bóg będzie je inaczej sądził, niż pan komisarz i pan sędzia. Są dobre — tylko „coś się z niemi wyrabia“. I opowiada mi, że Stasia służyła i mogłaby służyć, ale cóż — miesiąc końca nie dobiegnie a już ojciec grosz po groszu wybierze całą jej pensyę — potem zaś na trzewiki nie ma. — Wackowi na wolności zawsze ktoś głowę skręci; terminował po wszystkich rzemiosłach i nigdzie się nie utrzymał. W więzieniu zaś był „dobrze widziany“. Że łyknął tego i owego fachu, więc dawano mu różne roboty, bywał blacharzem, to zdunem, to szewcem — i gdy jego chcenia w pewne karby ujęte nie mogły się rozpierzchnąć, pracował wytrwale, dobrze, chętnie. W zimie kiedyś zachorował na ospę; przydreptał biedaczyna do szpitala sam i cierpliwie czekał, aż ktoś go zapyta po co przybył — i tak omdlał na schodkach przy wejściu. Ztąd zabrano go na salę. Przeleżał jakieś sześć tygodni w wygodzie, czystości, śród trosk o niego lekarza i zakonnicy. Po raz pierwszy uśmiechnęła mu się słodycz jakiejś życzliwości i opieki ludzkiej, i powaby kultury. Kąpano go, a potem sam mył się codzień i czesał; słuchał modlitwy i uczestniczył w niej.
— Tu mi jak w raju — do matki mówił. Był