dzony, a przed nim stała postać, posiadająca nad nim władzę do tego stopnia, że mogła go nawet o tej cichej godzinie zmusić, by wstał i słuchał jego rozkazów. Przez całą noc postać ta prześladowała adwokata, a kiedy zdrzemnął się na chwilkę, widział ją coraz szybciej po ulicach kroczącą, aż wreszcie zawrotnie pędziła przez istne labirynty jasno oświetlonego miasta, a na każdym skręcie ulicy powalała dziecko i pozostawiała je krzyczące. I nigdy ta postać nie miała twarzy, którąby mógł poznać lub też jakąś, która mu urągała, rozpływając się przed jego oczyma. Kiedy się zaś obudził, wzmagała się w nim jakaś nieokiełznana żądza zobaczenia prawdziwych rysów pana Hydego. Gdybym tylko raz jeden, myślał sobie, mógł spojrzeć w to oblicze, cała tajemnica by się wyjaśniła, a możeby nawet całkowicie znikła, jak zazwyczaj rzeczy tajemne znikają z chwilą, gdy się je bierze pod lupę. Wtedy znalazłby może i przyczynę dziwnej sympatji, czy też dziwnego niewolnictwa przyjaciela swego, a nawet i nadzwyczajnych klauzul testamentu. A conajmniej zobaczyłby ciekawą twarz, godną widzenia. Oblicze człowieka, nie mającego w sobie litości, twarz, której sam widok nawet w duszy człowieka tak pozbawionego wszelkich namiętności jak Enfield, mogła wywołać trwałe uczucie nienawiści.
Strona:Robert Louis Stevenson - Człowiek o dwu twarzach.djvu/24
Ta strona została przepisana.