Strona:Robert Louis Stevenson - Człowiek o dwu twarzach.djvu/54

Ta strona została przepisana.

Na ulicy dolatywały Uttersona bezustanne wrzaski sprzedawców gazet: „Dodatek! Straszliwe zamordowanie posła!“ To więc było „kazanie“ nad grobem jednego jego przyjaciela i klijenta. Mimowoli ogarnął go lęk, że nieposzlakowane dotąd nazwisko drugiego przyjaciela mogłoby przez ten skandal, jakby przez wir, być wciągnięte do bagna. W każdym razie była to wysoce drażliwa sprawa, którą on, Utterson, miał teraz rozstrzygnąć.
Pomimo więc, że zawsze do siebie samego wielkie miał zaufanie, tym razem uczuł potrzebę z kimś się naradzić.
Niebawem siedział w swem mieszkaniu przy kominku, a naprzeciw niego pierwszy jego sekretarz Guest. Na stoliku między obydwoma fotelami stała flaszka bardzo starego wina, które długie lata spoczywało w piwnicy mecenasa. Nad Londynem wisiała tak gęsta mgła, że latarnie na ulicach migotały jak robaczki świętojańskie. Poprzez ten istny wał mgieł życie olbrzymiego miasta tętniło jakby przytłumione. Pokój zaś mecenasa był jasny i mile ogrzany ogniem kominka. We flaszce nie było już śladu cierpkości; królewskie złoto wina zmiękło z czasem, podobnie jak farby na witrażach miękną. Żar jesiennych gorących godzin popołudniowych w winnicach miał się teraz obudzić, by rozproszyć mgły lon-