Strona:Robert Louis Stevenson - Człowiek o dwu twarzach.djvu/72

Ta strona została przepisana.

jak mi Bóg miły, czemś niesamowitem, Panie Utterson, ja się — boję!...
— Ależ, mój kochany — rzekł mecenas nieco zaniepokojony, — mów wyraźniej. Czego się właściwie boisz?
— Już od tygodnia się boję — odrzekł Poole, omijając uparcie pytanie, zadane mu przez mecenasa — a teraz już poprostu wytrzymać nie mogę.
Wygląd służącego dawał słowom jego tem bardziej tajemnicze znaczenie. Całe zachowanie się jego było zupełnie inne niż zwykle i tylko przy pierwszych swych trwożnych słowach raz jeden przelotnie spojrzał mecenasowi w oczy. Ale i w tej chwili siedział jakby oszołomiony, trzymając na kolanach szklankę wina, której jeszcze nie tknął, z wzrokiem wlepionym w dywan.
— Nie mogę tego już wytrzymać! — powtórzył.
— Bądźże rozsądny, Poole — uspokajał go mecenas — i powiedz mi nareszcie, co tam się dzieje. Z całego zachowania się twego poznaję, że musi to być coś poważnego.
— Sądzę, że stało się tam coś strasznego — wykrztusił służący głosem chrapliwym.
— Coś strasznego! — zawołał mecenas przera-