Strona:Robert Louis Stevenson - Człowiek o dwu twarzach.djvu/80

Ta strona została przepisana.

— To przecież jest bezsprzecznie pismo doktora, prawda? — ciągnął mecenas dalej.
— I mnie się wtedy tak wydawało, — odparł służący z wyraźną niechęcią, a potem, jakby zdobywszy się na odwagę, dodał: — Ale co znaczy charakter pisma, przecież widziałem jego samego.
— Jego samego? — powtórzył Utterson. No i co?
— Otóż to właśnie, — odparł Poole. — Było to tak: wszedłem nagle z ogrodu do sali wykładowej. On zdaje się na chwilkę przedtem, wymknął się ze swego gabinetu, by czegoś poszukać, bo drzwi były uchylone. Stał na samym końcu sali i szukał czegoś między epruwetkami. Widziałem go wtedy tylko przez chwilkę, kiedy usłyszawszy moje kroki, wydał przytłumiony okrzyk i jednym susem powrócił do swego gabinetu. Widziałem go, jak powiadam, tylko przez chwilkę, ale ona wystarczyła, by mi włosy dębem stanęły. Jeżeli to był mój pan, to pocóż miał na twarzy maskę? Jeżeli to był mój pan, dlaczego uciekł przedemną z piskiem, jak szczur? Wszak już tak długo u niego służyłem. A zresztą... — i Poole zakrył twarz rękoma.
— To są bezsprzecznie nader dziwne okoliczności, — rzekł Utterson, — ale mam wrażenie, że zaczynam się orjentować. Twój pan, zdaje się popadł w je-