dną z takich chorób, które dotkniętego nią człowieka męczą a zarazem zniekształcają. Ztąd, o ile się nie łudzę, zmiana w jego głosie, z tego powodu maska na twarzy i dlatego wreszcie jego żądza dostania lekarstwa, po którem biedaczysko się spodziewa, że go jednak może wyleczy. Daj Boże, by to nie było złudzeniem z jego strony. Takie jest moje wyjaśnienie sprawy: jest ono dość smutne, mój Poole, a prawie że straszne, jeśli się nad niem dobrze zastanowimy, ale jest proste i logiczne, naturalne i konsekwentne i uwalnia nas od wszelkich przesadnych niepokojów.
— Panie Utterson — odparł służący, a twarz jego przytem naprzemian bladła i czerwieniła się, — ta pokraka to stanowczo nie był mój pan. Jak mi Bóg miły, że nie. Mój pan, — tu rozglądnął się na wszystkie strony i jął mówić szeptem — mój pan był piękną, wysoką postacią, to zaś jest prawie już — karzeł.
A kiedy Utterson próbował coś wtrącić, Poole gwałtownie zawołał:
— Nie, nie, nie, czy pan może przypuścić, że ja po dwudziestu latach jeszczebym nieznał swego pana? Czy pan sądzi, że nie wiem do jakiej wysokości głowa jego sięga w drzwiach, ja, który go codziennie rano tutaj widywałem? Nie, panie mecenasie, ta istota w masce nigdy nie była doktorem Jekyllem i dlatego
Strona:Robert Louis Stevenson - Człowiek o dwu twarzach.djvu/81
Ta strona została przepisana.