Strona:Robert Louis Stevenson - Człowiek o dwu twarzach.djvu/83

Ta strona została przepisana.

— Pan mecenas zdaje się ma słuszność — odrzekł służący.
— W takim razie konieczna jest wzajemna szczerość — rzekł Utterson. — Wszak my obaj myślimy więcej, niż wypowiedzieliśmy; powiedzmyż nareszcie to, co mamy na myśli! Prawda, żeś tej postaci zamaskowanej nie poznał, co, Poole?
— Tak, panie Utterson, poruszała się tak szybko i była tak skulona, że nie miałbym odwagi, przysiąc, iż ją naprawdę widziałem, — brzmiała odpowiedź służącego. — Ale gdyby mnie kto zapytał, czy nie był to może pan Hyde, odrzekłbym: sądzę, że tak. Bo postać była tasama a i ruchy zupełnie tesame. A zresztą któż inny mógłby tu się dostać bramą, prowadzącą do laboratorjum? Wszak pan mecenas pamięta, że Hyde w chwili dokonania morderstwa na pośle Danversie Karewie był w posiadaniu klucza od tej bramy? Ale to jeszcze nie wszystko. Nie wiem, panie Utterson, czy pan kiedyś widział tego Hydego?
— Tak, — odparł mecenas, — raz jeden z nim nawet mówiłem.
— W takim razie musi Panu, taksamo jak nam wszystkim tutaj, być wiadome, że było w nim coś niesamowitego, coś, co człowieka poprostu od niego odpychało. Nie umiem tego dokładnie wyrazić, ale zdaje mi się, że jeszcze najlepiej da się to w ten sposób