Strona:Robert Louis Stevenson - Człowiek o dwu twarzach.djvu/87

Ta strona została przepisana.

dalej głosem drżącym — jeżeli nie za twojem przyzwoleniem to — gwałtem!
— Uttersonie! — błagał głos od wewnątrz — na miłość boską, miej litość!
— Ależ to nie jest głos Jekylla, to jest Hyde! — krzyknął mecenas przerażony. — Rozbić drzwi Poole!
Poole podniósł siekierę do góry i silnym rozmachem uderzył w drzwi; uderzenie wstrząsnęło całym domem i drzwi wyskoczyły z zawias. Z gabinetu zaś słychać było jakby skrzek zwierzęcy, pełen rozpaczy. Znowu siekiera spadła z łoskotem na drzwi, których rama teraz pękła. Cztery razy jeszcze Poole w nie uderzył, ale drzewo było łykowate, a złożenie najlepszej roboty, tak że dopiero za piątem uderzeniem zamek rozpadł się na dwoje i reszta drzwi upadła na dywan wewnątrz gabinetu.
Jakby własnym hałasem i późniejszą nagłą ciszą zlęknieni, mecenas i Poole cofnęli się nieco w tył i wejrzeli do gabinetu. Wszystko było tam w największym porządku. Na stole świeciła się spokojnie lampa, na kominku trzaskał silny ogień, samowar nucił cichą piosenkę, na stole leżały papiery porządnie przygotowane i stało naczynie do herbaty. Słowem był to najspokojniejszy może w tej chwili zakątek w Londynie.
Na podłodze zaś, prawie w samym środku, leżało