Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/102

Ta strona została przepisana.

Skrajem lasu biegła ścieżka, łącząca dwor z pawilonem. O ćwierć kilometra od miejsca, gdzie stałem, ujrzałem szybko zbliżające się światło. Chwiało się ono i widać było, że to latarnia, którą niesie ktoś potykający się i miotany podmuchem nawałnicy. Ukryłem się jeszcze lepiej i zobaczyłem, jak przeszła koło mojej skrytki, stara niańka Northmour’a, osoba głucha i milcząca. Brała więc udział w tej tajemniczej sprawie.
Poszedłem tuż prawie za nią pod osłoną ciemności, ukrywały mnie pagórki i kotliny na drodze, a kroki moje nie dochodziły do niańki, nie tylko dlatego, że była głucha, lecz i dlatego, że tłumił je wicher i huk morza. Weszła do pawilonu, na piętrze otworzyła latarnię i postawiła ją na jednem z okien, wychodzących na morze. Natychmiast światło na maszcie szkuńca zgasło. Ludzie na statku ujrzeli, że są oczekiwani na brzegu. Stara w dalszym ciągu krzątała się po domu. Mimo, że pozostałe okiennice były zamknięte, widziałem przez szpary w nich światło, przechodzące z pokoju do pokoju. Zaczęła też palić w piecach, bo z kominów po kolei wylatywały iskry.
Byłem teraz pewny, że Northmour ze swymi gośćmi wyląduje, jak tylko przypływ na to pozwoli. Była to noc okropna dla marynarzy, pełniących służbę i myślałem z niepokojem i ciekawością o niebezpieczeństwie takiego lądowania. Miotany temi uczuciami, poszedłem na wybrzeże i położyłem się w kotlinie, odległej o jakie sześć stóp od ścieżki. Tu będę mógł przypatrzeć się przybyszom i powitać ich, jeżeli to będą znajomi.
Przed jedenastą ujrzałem latarnię szkuńca tuż przy brzegu, chociaż przypływ nie podniósł się do poziomu, przy którym lądowanie było bezpieczne.