Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/113

Ta strona została przepisana.

upór, i uważałem odtąd za punkt honoru — zostać. Jej troskliwość o mnie jeszcze bardziej umacniała mnie w tym zamiarze.
— Nie chcę się wdzierać w tajemnice pani, — odparłem, — ale jeżeli Graden jest miejscem tak niebezpiecznem, pani sama naraża się, zostając tutaj.
Ona tylko popatrzyła na mnie z wyrzutem.
— Pani i jej ojciec, — podjąłem, ale przerwała mi rozpaczpliwie:
— Ojciec mój! Jak pan dowiedział się o tem?
— Widziałem go przy lądowaniu, — odpowiedziałem i odpowiedź ta zadowolniła nas oboje, gdyż była to istotnie prawda.
— Ale, — ciągnąłem dalej, pani może się mnie nie obawiać. Widzę, że chce pani pozostać w ukryciu i, że nie naruszę tajemnicy pani, jest tak pewne, jakgdybym spoczywał wśród piasków ruchomych. Już od lat prawie z nikim nie mówiłem, jedynym moim towarzyszem jest mój koń, a i on, biedne zwierzę, nie jest w tej chwili przy mnie. Widzi więc pani, że może pani liczyć na moje milczenie. Niechże droga pani mi powie, czy zagraża pani niebezpieczeństwo?
— P. Northmour mówi, że jest pan człowiekiem honoru, — odpowiedziała, — i wierzę, że tak jest. Powiem więc panu: ma pan słuszność, jesteśmy w okropnem, okropnem niebezpieczeństwie, i pan je podziela, pozostając tu z nami.
— A! — rzekłem, — pani słyszała o mnie od Northmour’a? I on ma o mnie dobre mniemanie?
— Pytałam go o pana wczoraj wieczorem, — tłumaczyła się, — powiedziałam, tu czuło się wahanie w jej głosie, — powiedziałam, że spotkałam pana dawno już temu i słyszałam o nim od pana. Była to nieprawda, ale nie wiedziałam, jak mam