Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/115

Ta strona została przepisana.

wiedziałem jej o tem, jak zostałem świadkiem ich wylądowania i postanowiłem zostać w Graden zarówno dlatego, że goście rozbudzili we mnie zainteresowanie, jak i z powodu zamachu na mnie Northmour’a. Popełniłem tylko nielojalność, dowodząc, że od pierwszego spojrzenia postanowiłem tu zostać dla mojej żony. Teraz, kiedy jest u Boga i wie już wszystko, wie, że zamiary moje i wtedy były czyste, przykro mi wspominać tę nieszczerość, która i za jej życia dręczyła moje sumienie. Nie chciałem być zbyt otwarty, by jej nie rozczarować. A najmniejsza tajemnica tam, gdzie istnienia były tak ściśle spojone, jest tym listkiem róży, który budzi ze snu zaklętą księżniczkę.
Przeszliśmy potem na inne tematy. Opowiedziałem jej o mojem samotnem, wędrownem życiu. Słuchała mnie, prawie się nie odrywając. Nawet wtedy, gdyśmy poruszali obojętne kwestje, byliśmy oboje słodko wzruszeni. Musiała odejść — och, zbyt prędko, niestety! Jakby na mocy milczącej umowy, nie podaliśmy sobie rąk, bo każde z nas wiedziało, że nie jest to między nami tylko forma towarzyska bez treści.
Dnia następnego, czwartego naszej znajomości, spotkaliśmy się na tem samem miejscu, wczesnym rankiem. Rozmawialiśmy poufale, ale byliśmy zarazem bardzo onieśmieleni. Mówiła jeszcze raz o mojem niebezpieczeństwie — był to dla niej pretekst, którym pozorowała swe przyjście. — Wtedy ja wygłosiłem mowę, obmyśloną już w nocy, dziękując jej za zainteresowanie, za to, że wysłuchała historj mego życia, które nikogo przedtem nie zajmowało i o którem nie opowiadałem nikomu. Nagle przerwała mi gwałtownie: