Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/121

Ta strona została przepisana.

Gdy mówił, podniosłem wzrok i ujrzałem przez okno na ulicy trzech mężczyzn w odległości trzydziestu metrów. Zatopieni byli w poważnej rozmowie. Jeden z nich był tym samym, z którym przed chwilą mówiłem w oberży. Dwaj pozostali, sądząc z ich pięknych twarzy, cery matowej i miękkich kapeluszy należeli do tej samej narodowości. Tłum dzieci wioskowych otaczał ich, gestykulując i przedrzeźniając ich. Na tle smutnej, brudnej ulicy i niskiego, chmurnego nieba wyglądali oni bardzo obco. Niewiara moja rozwiała się raz na zawsze. Mógłbym wmawiać w siebie, że to nic nie jest, ale od tej chwili zacząłem podzielać strach przed Włochami,
Przed zachodem słońca oddałem gazety na plebanję i powracałem między wydmy, do swego obozowiska. Nigdy nie zapomnę tej drogi. Pogoda była zimna i burzliwa. Wiatr świszczał w niskiej trawie pod memi nogami. Drobny deszcz siekł mnie w przerywanych podmuchach. Z głębi morza wstawała olbrzymia chmura, jak szczyt górski. Trudno wyobrazić sobie czas posępniejszy. Może dlatego, że wpływała na mnie niepogoda, może zaś dlatego, że nerwy moje już były nadszarpnięte, byłem również posępny.
Z górnych okien pawilonu widać było znaczny obszar wydm w kierunku Graden Wester. Aby nie być widzianym, trzeba było tę przestrzeń okrążyć aż do wyższych pagórków na małym przylądku, skąd mogłem naprzełaj dojść do skraju lasu. Słońce zachodziło, przypływ był niski, a piaski ruchome — odkryte. Posuwałem się naprzód w przykrej zadumie, gdy uderzył mnie ślad ludzkiej stopy na piasku. Ślady biegły niżej po piasku wybrzeża równolegle do moich śladów na murawie. Przypatrzywszy się odciskowi tych dużych, niezgrabnych nóg, przy-