sie. Tu zjadłem tylko trochę wczorajszej zimnej zupy, bojąc się rozpalać ogień. Posilony i wzmocniony, odrzuciłem płonne obawy i spokojnie położyłem się spać.
Nie wiem, jak długo spałem. Obudził mnie nagły, olśniewający blask, skierowany w moją twarz. Porwałem się na klęczki, ale blask zgasł. Ciemność panowała nieprzenikniona. A ponieważ wicher dął wściekle z morza, a deszcz lał, jak z cebra, wszystko utonęło w łoskocie burzy.
Upłynęło pół minuty, zanim odzyskałem panowanie nad sobą. Nie mogłem uznać mego wrażenia za nocną zmorę. Przeczyły temu dwie okoliczności. Płótno mego namiotu, które dobrze umocowałem przed snem, było odwiązane, w powietrzu zaś unosił się zapach oleju i gorącego metalu. Widocznie świecono mi w oczy ślepą latarką. Wniosek był oczywisty. Był to błysk tylko; ktoś spojrzał na moją twarz i odszedł. Pytałem siebie, czemu tak się stało. Odpowiedź na to była prosta. Ktoś poświecił mi w twarz i nie poznał mnie, chociaż sądził, że poznaje. Ze strachem myślałem, co byłby uczynił, gdyby mnie był poznał?
Ale na myśl, że zabłądzono do mnie przez pomyłkę i że pawilon jest w niebezpieczeństwie, zapomniałem o sobie. Musiałem zrobić wysiłek, żeby wejść w czarny, nieprzenikniony gąszcz, otaczający kotlinkę. Szedłem poomacku ku wydmom, pod razami ulewy, i podmuchów wiatru, ogłuszony hukiem, w strachu, że za każdym krokiem mogę potrącić niewidzialnego wroga. Ciemność była tak zupełna, że nie dostrzegłbym nawet całego wojska, gdybym niem był otoczony, a łoskot burzy tak silny, że słuch mój nie działał równie, jak wzrok.
Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/123
Ta strona została przepisana.