Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/124

Ta strona została przepisana.

Przez resztę nocy patrolowałem koło pawilonu. Czas dłużył się nieskończenie, nie widziałem żadnej żywej istoty i nie słyszałem nic, prócz szumu wichru, morza i deszczu. Światło na górnem piętrze sączyło się przez szparę w okiennicy i czuwało wraz ze mną aż do świtu.

ROZDZIAŁ V.
Rozmowa między Klarą, Northmour’em i mną.

Z nastaniem dnia wycofałem się do mej kryjówki między pagórkami, aby tam zaczekać na moją żonę. Ranek był szary, burzliwy i melancholijny. Wiatr ucichł nad ranem i tylko czasem podmuchy jego dawały się czuć od brzegu. Morze opadło, ale deszcz wciąż lał niemiłosiernie. W całej tej pustce wśród wydm nie widać było żywej duszy. A jednak pewien byłem, że okolica roi się od wrogów ukrytych. Przekonywał mnie o tem kapelusz unoszący się nad piaskami i światło, które zbudziło mnie w nocy. Były to głośne sygnały niebezpieczeństwa, grożącego Klarze i jej towarzyszom w pawilonie.
Przed ósmą drzwi się otworzyły i ujrzałem drogą jej postać, zdążającą ku mnie wśród ulewy. Czekałem na nią na brzegu podczas, gdy szła przez wydmy.
— Tak trudno mi było przyjść, — zawołała, — oni nie chcieli, abym wychodziła na deszcz.
— Klaro, — zagadnąłem, — nie boisz się?
— Nie, — odrzekła z prostotą, która mnie napełniła ufnością. Bo żona moja była nie tylko naj-