Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/133

Ta strona została przepisana.

sobą. Wchodząc, widziałem, jak córka wślizgnęła się do przyległego pokoju, przeznaczonego dla niej. Łóżko było teraz przesunięte pod ścianę, a nie stało nawprost okien, jak wtedy, gdy oglądałem ten pokój. Siedział w nim Bernard Huddlestone, zbankrutowany bankier. Chociaż źle mu się przypatrzyłem wówczas w nocy przy słabem świetle latarki, ale bez trudności poznałem go teraz. Miał długą, żółtą twarz, otoczoną rudemi faworytami i brodą. Jego ścięty nos i wystające kości policzkowe czyniły go podobnym do kałmuka. Jasne oczy płonęły gorączką i pjodnieceniem. Na głowie miał czapeczkę z czarnego edwabiu. Na łóżku leżała otwarta ogromna Biblja, a na niej para złotych okularów, stos innych książek wznosił się obok, na stoliku. Zielone firanki rzucały trupi cień na jego twarz. Gdy tak siedział, oparty o poduszki, boleśnie zgarbiony, głowa jego zwisała aż nad kolanami. Sądzę, że gdyby nie umarł w inny sposób, zginąłby w ciągu kilku tygodni z wyczerpania.
Wyciągnął ku mnie rękę długą, cienką i nieprzyjemnie owłosioną.
— Proszę, proszę wejść, panie Cassilis, — powiedział, — jeszcze jeden obrońca, jeszcze jeden! Miło mi pana powitać, jako przyjaciela mojej córki. Jakże są mi oddani przyjaciele mojej córki. Niech Bóg ich za to wynagrodzi i pobłogosławi.
Podałem mu rękę, nie mogąc tego uniknąć. Ale nie poczułem dla niego sympatji, którą gotów byłem mieć dla ojca Klary. Zraził mnie obłudny, słodki jego ton.
— Cassilis to dobry człowiek, — rzekł Northmour, — wart dziesięciu.
— Słyszę właśnie, że tak jest, śpiesznie przytwierdził p. Huddlestone, — mówi mi to moja cór-