Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/137

Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ VII
Grośba przez okno pawilonu.

Nigdy nie zapomnę tego popołudnia. Northmour i ja byliśmy przekonani, że napad jest nieunikniony. Gdyby od nas zależało zmienić bieg wypadków, bylibyśmy ten napad raczej przyśpieszyli, niż odwlekali. Tak ciężkiem i nieznośnem było dla nas oczekiwanie. Nie byłem nigdy mólem książkowym, choć lubiłem czytać; ale żadne książki nie wydały mi się tak niedorzecznemi, jak te, które kolejno odrzucałem wtedy w pawilonie. Nawet rozmowa się nie kleiła. Oczekiwaliśmy wciąż w naprężeniu, nasłuchując, chwytając każdy dźwięk, nawet szum wiatru wśród wydm. Ale dotąd nie było ani śladu naszych wrogów.
Roztrząsaliśmy wciąż mój projekt, dotyczący pieniędzy. Nie bylibyśmy go wykonali, w stanie zupełnej równowagi. Ale byliśmy tak zatrwożeni, że chwytaliśmy się źdźbła, jak tonący brzytwy, i postanowiliśmy wystawić pieniądze, chociaż w ten sposób zdradzaliśmy obecność Huddlestone’a w pawilonie.
Suma ta składała się częściowo z monety brzęczącej, częściowo z papierów bankowych i czeków na imię John’a Gregory. Wzięliśmy ją, przeliczyliśmy, włożyliśmy znowu do skrzynki pocztowej, należącej do Northmour’a i przygotowaliśmy list po włosku, który mieliśmy, dołączyć. Podpisaliśmy go obaj, dodając przysięgę że jest to wszystko, co ocalało z ruiny banku Huddlestone’a. Oczywiście, był to czyn najszaleńszy, chociaż dokonany przez dwóch ludzi, zdrowych na umyśle. Gdyby skrzynka wpadła w ręce niepowołane, byłaby dowodem przeciwko