Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/152

Ta strona została przepisana.

przycisnąłem na chwilę usta do jej zimnego czoła. Była to pieszczota ojca — pieszczota człowieka skazanego na śmierć dla umarłej kobiety.
— A teraz, panie Northmour, — rzekłem, — jestem do usług pańskich.
Ale ku zdziwieniu memu odwrócił się tylko odemnie.
— Czy słyszysz? — zapytałem.
— Tak, słyszę, — odpowiedział, — możemy się bić, jeżeli chcesz, jeżeli nie, idź i ratuj Klarę, wszystko mi jedno.
Nie kazałem sobie tego powtarzać, rzuciłem się do Klary i próbowałem przywrócić ją do życia. Leżała wciąż martwa i blada. Zacząłem się obawiać, że słodka jej dusza odleciała i nie można jej już przywołać z powrotem; ogarnęła mnie rozpacz. Wołałem ną nią słowami pieszczoty, rozcierałem i ogrzewałem jej ręce, opuszczałem jej głowęj to znów kładłem sobie na kolana. Ale wszystko było napróżno, powieki jej były zawarte.
— Northmour, — rzekłem, — oto mój kapelusz. Na litość boską, przynieś trochę wody ze źródła.
Po chwili był iuż z powrotem z wodą.
— Przyniosłem w moim kapeluszu, — powiedział, nie rozgniewasz się na to uprzywilejowanie?
— Northmour, — zacząłem, zwilżając wodą ej skronie i pierś, ale on przerwał mi dziko:
— Milcz, najlepiej nie mów nic!
Nie miałem też wcale ochoty do rozmowy, gdy w omdleniu leżała moja ukochana i znowu krzątałem się koło, niej, chobiaż ciągle napróżno. Gdy kapelusz był pusty; podałem go Nortmour’owi z jednem słowem: — Więcej. — Przynosił wodę kilkakrotnie, zanim Klara otworzyła oczy.
— Teraz, kiedy jej lepiej, — rzekł. — proszę