Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/153

Ta strona została przepisana.

dać mi spokój. Może pan to uczynić, panie Cassilis?
I odszedł w gąszcz lasu. Rozpaliłem ogień, nie bojąc się teraz Włochów, którzy pozostawili nietkniętemi wszystkie moje rzeczy w obozie. Klara była złamana i wyczerpana przez straszliwe podniecenie i katastrofę tej nocy. Wszelkiemi możliwemi środkami, pieszczotą, słowami otuchy, ciepłem starałem się ją podtrzymać na ciele i duszy.
Już rozwidniało się zupełnie, gdy z gęstwiny rozległo się gwizdnięcie. Powstałem z ziemi, zabrzmiał glos Northmour’a, mówiącego zupełnie spokojnie: — Chodź tu, Cassilis, ale sam; chcę ci coś pokazać,
Poradziłem się wrokiem Klary i na jej milczący znak zgody, wyszedłem z kotliny, Northmour stał, oparty o drzewo. Ujrzawszy mnie, zaczął iść w stronę morza. Dopędziłem go na skraju lasu.
— Patrz, — powiedział, zatrzymując się.
Jeszcze parę kroków, i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Zimny i jasny ranek świecił nad znanym krajobrazem. Pawilon był kupą sczerniałych gruzów. Dach zapadł się w głąb, część jego wyrzucona została opodal. Po wydmach rozwłóczone były czarne pasma sadzy jak blizny. Gęsty dym wciąż się wznosił w górę w nieruchomem rannem powietrzu, a stos gorących węgli żarzył się wśród pustych ścian domu, jak w otwartem palenisku. Koło wysepki, stał szkuniec, a łódka silnie obsadzona ludźmi podpływała do brzegu.
— Red Earl! — zawołałem! — Red Earl! O dwanaście godzin zapóźno!
— Sięgnij do kieszeni, Frank! — rzekł Northmour, czy masz broń?
Usłuchałem go i zbladłem śmiertelnie. Rewolwer mój był zabrany.