jakby szukając pomocy, ale był w ogrodzie sam z lśniącemi djamentami i straszliwym swym interlokutorem. Nasłuchując, słyszał tylko szelest liści i przyśpieszone tętno swego serca. Nic dziwnego, że odwaga go opuściła i powtórzył raz jeszcze złamanym głosem:
— Jestem zgubiony!
Ogrodnik rozglądał się na wszystkie strony z miną winowajcy. Ale w oknach nie widać było żadnej ludzkiej twarzy, odetchnął więc swobodniej.
— Nie bój się, ty głupcze, — powiedział, — najgorsze już się stało. Dlaczego nie mówiłeś odrazu, że tu jest dosyć dla dwóch? Dla dwóch? — powtórzył, — ależ wystarczy i dla dwustu! Ale idźmy stąd, tu nas mogą podpatrzeć. Wyprostuj no pan kapelusz i oczyść ubranie. Nie może pan przecież zrobić wśród ludzi dwóch kroków z tą miną warjata, jaką ma pan teraz.
Podczas gdy Harry poszedł machinalnie za tą wskazówką, ogrodnik ukląkł, pozbierał pośpiesznie rozrzucone klejnoty i włożył je znów do pudełka. Od dotknięcia tych kosztownych kryształków dreszcz przebiegł po szorstkiej postaci człowieka. Twarz jego przeobraziła się, a oczy błysnęły pożądliwością. Zdawało się, że łakomie przedłuża swe zajęcie i pieści się każdym djamentem, który bierze w rękę. Ale nareszcie wszystko było złożone i ogrodnik, ukrywszy pudełko pod bluzą, skinął na Harry’ego i, poprzedzając go, prowadził ku domowi.
Koło drzwi spotkali młodego duchownego w eleganckiej sutannie, ciemnowłosego i uderzająco pięknego, w którego spojrzeniu słabość łączyła się ze stanowczością. Ogrodnika widocznie zaniepokoiło to spotkanie, ale starał się nie pokazać tego po sobie i zwrócił się do pastora z obleśnym uśmiechem.
Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/25
Ta strona została skorygowana.