włos i bliznę od szabli przez twarz. Pozna go pan niechybnie, rzuca się w oczy.
— Ależ tak, — odparł Francis, — dzięki panu.
— On nie mógł się jeszcze zbytnio oddalić, — dodał kasjer, — jeżeli pan się pospieszy, może go pan jeszcze dopędzić.
Francis nie czekał, by mu to powtórzono. Wybiegł z teatru na środek ulicy i obejrzał się na wszystkie strony. Spostrzegł niejednego siwowłosego mężczyznę, ale żaden nie miał blizny na twarzy. Przez pół godziny przeszukiwał sąsiednie ulice, wreszcie, uznając, że dalsze poszukiwania byłyby głupie, szedł dalej bez celu, aby przechadzką uśmierzyć wzburzenie, bo bliskość spotkania z tym, któremu zawdzięczał życie, głęboko go poruszyła.
Zdarzyło się, że obrał drogę przez rue Dronat i potem przez rue des Martyrs, wypadek posłużył mu lepiej, niż wszelkie przewidywania. Bo oto na zewnętrznym bulwarze, na ławce ujrzał dwóch ludzi, pogrążonych w rozmowie. Jeden był młody, ładny i ciemnowłosy, w ubraniu cywilnem, ale wyglądający na duchownego; drugi pod każdym względem odpowiadał opisowi, danemu przez kasjera. Francis poczuł gwałtowne bicie serca; wiedział, że zaraz usłyszy głos swego ojca. Okrążył siedzącą parę zdaleka i zajął pocichu miejsce za nią, ale obaj rozmawiający byli zbyt zajęci swą rozmową, by go zauważyć. Jak się tego spodziewał Francis, rozmawiano po angielsku.
— Pańskie podejrzenia, Rolles, zaczynają mnie nudzić, — rzekł starszy pan, — mówię, że czynię wszystko, co ode mnie zależy. Nie można zgarnąć miljonów jednym zamachem ręki. Czyż dobrowolnie nie zabrałem ze sobą pana, człowieka dla mnie
Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/56
Ta strona została przepisana.