— To on, — objaśniał portjer, — stracił wielki djament indyjski. O tem to pan pewnie nieraz czytał w gazetach.
Uwolniwszy się od portjera, Francis pobiegł na górę i pospieszył do okna. Tuż pod otworem wśród liści kasztana siedzieli obaj panowie, paląc cygara i rozmawiając. W jenerale, człowieku czerwonym, o postawie wojskowej można było znaleźć pewne podobieństwo rodzinne do brata; rysy miał nieco podobne, tę samą swobodną i władną postawę. Ale był starszy, mniejszy i wygląd miał pospolitszy. Podobieństwo jego było podobieństwem karykatury i obok dyktatora wyglądał nędznie i staro.
Oparci o stół, bardzo byli pochłonięci rozmową. Francis zdołał uchwycić z niej zaledwie parę wyrazów. Ale i z tego mógł wywnioskować, że tematem rozmowy był on i jego losy. Kilkakrotnie usłyszał nazwisko Scrymgeour, które łatwo było odróżnić, ale częściej zdawało mu się, że słyszy imię Francis.
W końcu jenerał, silnie zagniewany, wydał kilka gwałtownych okrzyków.
— Francis Vandeleur, — zawołał, akcentując ostatni wyraz, — Mówię ci, Francis Vandeleur.
Dyktator poruszył się całem ciałem, napoły twierdząco napoły wzgardliwie, ale odpowiedzi jego Francis nie dosłyszał.
— Czy to on był tym Francisem Vandeleur? — dociekał. — Czy spierali się o imię, pod którem miał wejść w związki małżeńskie? A może też wszystko to było tylko snem i ułudą jego zmęczonej wyobraźni?
Po pauzie, wypełnionej zbyt cichą rozmową, między parą siedzącą pod kasztanem, znów wybuchła
Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/67
Ta strona została przepisana.