Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/68

Ta strona została przepisana.

sprzeczka i jenerał podniósł głos, tak, że Francis mógł go słyszeć.
— Żona moja? — krzyczał, — żona moja otrzymała odszkodowanie. Nie chcę słyszeć jej imienia. Źle mi się robi na samo jej wspomnienie.
Tu zaklął głośno i uderzył pięścią w stół.
Z gestów dyktatora widać było, że uspakajał go po ojcowsku. Wkrótce potem odprowadził go do furtki ogrodu. Obaj dość serdecznie podali sobie ręce. Ale zaledwie furtka zamknęła się za gościem, John Vandeleur roześmiał się, a śmiech ten zabrzmiał wrogo, djabelsko prawie w uszach Francisa Scrymgeour.
Tak więc przeszedł jeszcze jeden dzień, a on niczego się nie dowiedział. Ale młody człowiek przypomniał sobie, że jutro będzie wtorek i obiecywał sobie ciekawe odkrycia. Złe, czy dobre — napewno rozjaśnią mu wiele, a może szczęście uśmiechnie się do niego, i uda mu się dotrzeć do jądra tajemnicy, otaczającej jego i jego rodzinę.
Za zbliżeniem się godziny obiadowej w ogrodzie domu o zielonych żaluzjach zaczęły się przygotowania. Stół, którego część Francis widział przez liście kasztanu, miał służyć za kredens; tam miano odstawiać półmiski i sałaty; drugi, prawie całkowicie schowany za gałęźmi, był nakryty do obiadu i Francis widział lśnienie białego obrusa i połysk srebra
Mr. Rolles przybył punktualnie co do minuty. Wyglądał, jak człowiek, mający się na baczności, mówił cicho i mało. Dyktator, przeciwnie, był w najlepszym humorze. Śmiech jego, młody i przyjemny, często dochodził z ogrodu. Z modulacji i zmian jego głosu widać było, że opowiadał rzeczy zabawne i naśladował wymowę różnych narodów. Wkrótce zanim on i młody pastor dopili swój wermut, roz-