jest to pożądane towarzystwo w tej chwili, i najlepiej uczynię, idąc za radą panny Vandeleur.
Mówiąc tak do siebie, zawrócił i pobiegł wdół ulicą Lepic, podczas gdy jego prześladowca gonił go z przeciwnej strony. Plan był źle obmyślony; musiał oczywiście wstąpić do najbliższej kawiarni i przeczekać, aż ustanie pościg. Ale Francis nie tylko nie miał doświadczenia i zdolności do drobnych wojen życia prywatnego, lecz nie poczuwał się do żadnej winy; zdawało mu się, że najwyżej może mu grozić nieprzyjemne spotkanie. Dziś wieczór odbył już pierwszą praktykę niemiłych rozmów; nie przypuszczał też jakiegoś niedomówienia ze strony panny Vandeleur. Cierpiał na ciele i na duchu — ciało było, jak zbite, dusza przeszyta boleśnie strzałami. Musiał przyznać, że p. Vandeleur miał język zabójczy.
Myśląc o ciosach, które nań spadły, przypomniał sobie też, że nietylko wyszedł bez kapelusza, ale że i ubranie jego ucierpiało bardzo przy złażeniu po kasztanie. W pierwszym lepszym sklepie kupił sobie tani kapelusz filcowy i pobieżnie uporządkował ubranie na sobie. Pamiątkę panny Vandeleur zawiniętą w chustkę, włożył do kieszeni od spodni.
Zaledwie odszedł kilka kroków od sklepu, gdy poczuł nagle wstrząśnienie; czyjaś dłoń ścisnęła go za gardło, do twarzy jego zbliżyła się czyjaś wściekła twarz, a otwarte usta zaczęły wrzeazczeć mu do ucha przekleństwa. Dyktator, nie trafiwszy na ślad swej ofiary, obrał inną drogę. Francis był silnym chłopakiem, ale nie dorównywał swemu przeciwnikowi ani siłą, ani zręcznością. Po bezskutecznej walce poddał się napastnikowi z rezygnacją.
— Czego pan chce odemnie, — zapytał.
Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/77
Ta strona została przepisana.