Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

istnieje zawsze. Pora dnia i roku, obraz okolicy zlewają się harmonijnie w tej subtelnej pieśni, która przemawia tysiącami tonów. W tej chwili właśnie gromada przelotnego ptactwa płynęła na północo-zachód, unosząc się wysoko nad lasami, a głos jakiś zdawał się ich wzywać daleko.
Dwaj myśliwi na pagórku nie zdawali się wszakże słyszeć tego wezwania; cichy wieczór nie przemawiał do nich swą pięknością. Co prawda, byli zajęci czem innem, więc nie zwracali uwagi na mowę natury. Wzrok ich przebiegał bacznie, z natężeniem, każde zagięcie gruntu, każdy załam skały pod stopami, a ruchy ich i słowa zdradzały niecierpliwość i niepokój.
— Nie widzę go nigdzie, Kuno — odezwał się nakoniec pierwszy. — Nic, nigdzie, ani śladu... ani końskiego włosa. Tak, mój zuchu. Poszedł, i ani śladu! Hop! hop! Spuściłbym za nim wszystkie psy ze smyczy.
— Może już wrócił — odparł Kuno po namyśle, bardzo niepewnym głosem.
Pierwszy z myśliwych zaśmiał się szyderczo.
— Wrócił! Głowę dałbym, że nieprędko zobaczymy go znowu w pałacu. Zaczyna się tak samo, jak przed trzema laty, przed małżeństwem. Wstyd i hańba! Książę dziedziczny — waryat! Piękne położenie! Zaręczam ci, że w tej chwili nasza prawowita władza na książęcym białym rumaku przekraca granice państwa. A to co? — Nic... Nic, nigdzie. Słowo honoru daję, że więcej mię obchodzi dobry koń, czy pies angielski, niż ten twój książę Otton.
— Mój Otton? — powtórzył Kuno. — Dlaczego mój Otton?
— Czyjże więc?
— Sam wiesz dobrze, iż dałbyś sobie jutro uciąć za niego rękę — rzekł Kuno dość szorstko.
Dojeżdżacz się oburzył.
— Co? — zawołał z gniewem. — Ja? Zobaczyłbyś! Jestem Grunewaldczykiem, przysięgłym patryotą, czy rozumiesz? Mam