Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/102

Ta strona została przepisana.

— Proszę bardzo. O cóż więc chodzi?
Purpurowy rumieniec oblał twarz Ottona.
— Muszę ci coś powiedzieć, czego wolałbym nie mówić — odparł z wysiłkiem. — Radzę ci życzliwie, nie widywać tak często Gondremarka.
— Gondremarka? Dlaczego? — spytała wyniośle.
— To zbliżenie między wami jest powodem plotek — rzekł ze spokojem książę. — Oszczerstwo, które dla mnie jest palącym bólem, dla rodziców twoich, gdyby do nich doszło, byłoby ciosem strasznym.
— Jesteś pierwszym, który mię o tem uprzedziłeś. Mocno obowiązana.
— Może istnieje przyczyna milczenia, którem cię otoczono. Może ja jeden tylko wśród twoich przyjaciół...
— O, dajmy spokój moim przyjaciołom! — przerwała mu namiętnie. — Przyjaciół mamy różnego gatunku. Przyszedłeś tu manifestować mi swoje uczucia! Kiedyż to cię widziałam raz ostatni? — Nie pamiętam. — Przez ten czas rządzę za ciebie tem państwem i nie mam i nie żądam żadnej od ciebie pomocy. Lecz kiedy moje siły wyczerpała praca, a ty znudziłeś się zwykłą zabawą, przyszło ci na myśl dla rozmaitości urządzić mi scenę małżeńską! „Sklepikarz i jego żona!” Sądziłam jednak, iż powinieneś to zrozumieć, że nie mogę jednocześnie rządzić twojem państwem i postępować jak młoda panienka. Oszczerstwo — to atmosfera, w której żyć musimy, my, książęta, — o czem książę wiedzieć powinien dawno. Rola pańska jest wstrętną. I wierzysz tym wieściom?
— Pani!.. Czyż byłbym tutaj?
— Chcę wiedzieć! — zawołała w uniesieniu, które tysiącem blasków trysnęło z jej oczu. — Czy wierzysz tej potwarzy?
— Uważałem za swój obowiązek przeczyć jej całą moją moralną istotą.
— Wiedziałam o tem!.. Ooo!.. jesteś nikczemny!