Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/109

Ta strona została przepisana.

— Księżno i panowie, — odezwał się wreszcie — akt, który trzymam w ręku, jest poprostu wypowiedzeniem wojny.
— Poprostu — powtórzyła Serafina z bystrem i nieufnem spojrzeniem.
— Monarcha tego kraju — ciągnął Gotthold dalej — jest obecny w pałacu i żądam, aby został tu wezwany. Nie potrzebuję wykładać dlaczego... Sami wstydzicie się już swojej zdrady.
Wśród zebranych zawrzało, niby podmuch wichru przed burzą; dały się słyszeć nieokreślone okrzyki gniewu i oburzenia.
— Znieważyłeś pan księżnę! — zagrzmiał Gondremark zuchwale.
— Protestuję przeciw podpisaniu tego aktu bez wiedzy panującego — powtórzył Gotthold spokojnie.
Wśród największego zamieszania, obie połowy drzwi otwarto nagle, i odźwierny zawołał głośno: — Panowie, książę!
Otton wszedł do sali ze zwykłą swobodą.
Nie tak szybko oliwa uspokaja wzburzone fale, jak widok księcia stłumił podniesione głosy. Każdy w tej samej chwili znalazł się na swojem miejscu; kanclerz dla nabrania potrzebnej odwagi, a może i pokrycia niepokoju, zaczął gorliwie porządkować papiery. Pochłonięci pragnieniem ukrycia swej winy, wszyscy co do jednego zapomnieli powstać.
— Panowie! — rzekł sucho książę.
Zerwali się przerażeni, i ta mała nauka zachwiała ich słabą jedność.
Książę powoli zbliżył się do stołu i skierował na kanclerza badawcze spojrzenie.
— Jak się to stać mogło, panie kanclerzu, — zapytał — iż mię nie uprzedzono o zmianie godziny zebrania?
— Wasza Książęca Mość — bąkał Greisengesang, szybko mrugając oczyma. — Jej Książęca Mość...
I nie wiedział, co ma mówić więcej.