Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/122

Ta strona została przepisana.

— Bo zdajesz pani sobie dotychczas sprawę tylko ze swojej strony uczciwej, głęboko dotkniętej, niezrozumianej, znieważonej. Ale trzeba się uspokoić; zapanuj, księżno, nad bolesnem wzruszeniem, zbierz myśli i sięgnij wzrokiem w głąb własnej inteligencyi. Co rozum twój mówi w tej chwili?
— Nic mi nie mówi — odparła ze smutkiem; — chaos mam w głowie.
— Nie, pani, w chaosie tym jedno tkwi słowo, wypalone jak rana: Abdykacya.
— O! — zawołała — nikczemny! nikczemny! Wszystko mi rzucił na barki i niosłam cały ten ciężar... walczyłam — wytrwałam, i taka zdrada w ostatniej godzinie! Nic niema w tym człowieku: uznania, szacunku, miłości, ani odwagi — nic niema! Żona, godność osobista, tron ojców, honor — wszystko poświęci, o wszystkiem zapomni!
— Tak — zaczął baron, jak gdyby z namysłem. — Abdykacya... W tem słowie widzę jednak światełko...
— Czytam myśl pańską, ale to złudzenie. Nie, nie! Wiesz sam, jak jestem tu znienawidzoną... więcej od niego. Jemu pobłażają, wybaczają mu słabość, a mnie nienawidzą.
— Taka jest wdzięczność ludu — westchnął baron. — Ale nie traćmy czasu. Oto myśl moja, pani, prosta i czysta: człowiek, który w godzinie niebezpieczeństwa może mówić o abdykacyi, jest szkodliwem zwierzęciem. Mówię to otwarcie, księżno, gdyż wobec tak poważnego położenia nie czas bawić się w delikatność. Tchórz na stanowisku władcy gorszym jest od ognia, bardziej można się go obawiać. Stoimy na wulkanie: jeśli mu zostawimy swobodę działania, nim tydzień upłynie, krew niewinna zaleje pola Grunewaldu. Pani wiesz, że mówię prawdę: wszak nieraz patrzaliśmy prosto w oczy tej wiecznie nam grożącej katastrofie. Dla niego to nic nie znaczy... on sobie abdykuje. Abdykuje!