Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/125

Ta strona została przepisana.

prędko znudzi się samotnością, a więc w chwili tryumfu — albo później, gdyby był bardzo uparty — uwolnimy go, naturalnie, ubezpieczywszy się przedtem dostatecznie i rozumnie... I widzę go już, na nowo robiącego przygotowania do wystawienia nowej „komedyjki!..”
Lecz Serafina czoło miała zachmurzone, wzrok spuszczony posępnie.
— A depesza? — spytała. — Pisze ją w tej chwili...
— O, depesza przed piątkiem nie przejdzie przez Radę! — zaśmiał się Gondremark. — A co do przesłania jej drogą prywatną, jestem pewien wszystkich kuryerów. To ludzie wybrani, księżno... jestem człowiekiem przezornym!
— Widzę to — rzekła z dreszczom niepokonanej odrazy.
— Panie Gondremark, — dodała po chwili ciężkiego milczenia — ta ostateczność wstręt we mnie budzi.
— Podzielam go najzupełniej — rzekł z wyrazem żalu — ale co począć, księżno? Jesteśmy bezbronni i zgubieni... bez tego.
— Widzę to, ale tak nagle... To zbrodnia — rzekła, potrząsając głową i z wyrazem przerażenia patrząc na swego wspólnika.
— Zbrodnia, lecz czyja? Spójrz, księżno, uważniej.
— Jego! — zawołała w uniesieniu. — Jego! Przysięgam Bogu! On sam za wszystko jest odpowiedzialny! Jednakże...
— Przecież mu się nic nie stanie! — zauważył Gondremark. — Cierpieć nie będzie.
— Wiem... jednak... tak niespodziewanie, skrycie, podstępnie...
W tej chwili ślepa Fortuna, wierny sprzymierzeniec śmiałych, pośpieszyła na pomoc swemu wybrańcowi z punktualnością godną lepszej sprawy.
Jedna z dam zapukała do pokoju księżny i oddała bilecik, który przyniósł jakiś człowiek dla barona Gondremarka.