Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/133

Ta strona została przepisana.

— Przedstawiono mi powody, — odparł, rumieniąc się mocno — powody, których nie mogłem nie przyjąć. Tym sposobem zmuszono mię do okradzenia swego własnego skarbu. Nie jest to bardzo pięknie, ale dość zabawnie.
— Zabawnie?.. tak... — szepnęła i zamyśliła się głęboko.
— Ile potrzebujesz, książę — spytała nakoniec po dosyć długiej chwili.
— Trzy tysiące dukatów wystarczą, zważywszy, że mam trochę swoich pieniędzy.
— To ślicznie! — zawołała, odzyskując całą wesołość. — Jestem pańskim wiernym sprzymierzeńcem. Gdzież się spotkamy?
— U stóp wylatującego Merkurego w parku. Tam, gdzie się rozchodzą trzy ścieżki, umieszczono ławeczkę i statuę bożka. Miejsce jest bardzo dogodne i — sympatyczne.
— Dziękuję! — zawołała, uderzając go wachlarzem po ramieniu. — Jesteś egoistą, mój książę; twoje wygodne miejsce o sto mil ode mnie! Trzeba się policzyć z czasem. W żaden sposób nie będę mogła tam być przed drugą. Ale gdy wybije druga na pałacowym zegarze, bądź pewien, książę, że twój wspólnik niedaleko... i znajdzie cię szczęśliwie, mam nadzieję. Ale... Czy pan kogo przyprowadzisz? O, nie dlatego, abym pragnęła „przyzwoitki!” Nie chcę uchodzić przecież za cnotliwą!
— Przyprowadzę jednego ze stajennych. Złapałem go na kradzieży owsa.
— Jak się nazywa?
— Słowo daję: nie wiem. Nie mam bliższej znajomości z tym złodziejem owsa. Chwilowo tylko łączy mię z nim ta profesya i...
— I mnie także. Stanowimy cudowną trójkę! Wiesz co, książę, jestem zachwycona! Ale proszę cię o rzecz jedną: pragnę, abyś sam był na ławce. Musisz tam zaczekać na mnie, gdyż w podobnej wyprawie może brać udział tylko